Reklama

Paweł Buzała: – Barcelona to na 99 procent mój ostatni rywal tej rangi

redakcja

Autor:redakcja

02 września 2013, 10:33 • 21 min czytania 0 komentarzy

Przyznał, że wahał się, czy warto się z nami spotkać, bo w gorszym okresie zdążył o sobie przeczytać – delikatnie to ujmując – wiele uszczypliwych uwag. Stwierdził jednak, że trzeba mieć do siebie dystans, który błyskawicznie potwierdził już w kilku pierwszych kwestiach. Paweł Buzała w obszernej rozmowie z nami przyznaje, że nie jest jeszcze ekstraklasowym kozakiem i opowiada m.in. jak to bezskutecznie czekał pod szatnią Barcelony na koszulkę, jak to uciekał wyluzować się do Złotowa, gdzie przypadkiem przejechał się po trenerze Michniewiczu… oraz o tym, jak wyglądały zakłady z Piotrem Świerczewskim w Lechu i ewentualne słynne furie „Świrka”.
Co trener Probierz powiedziałby na takie spóźnienie? Czekałem na ciebie z czterdzieści minut.
Na pewno byłaby kara. Bodaj 50 lub 100 złotych od minuty spóźnienia. Ale uprzedzę – wszyscy znają już na tyle Trójmiasto, że jeszcze takich ekstremalnych sytuacji nie było. Tym bardziej w środku tygodnia, kiedy nie ma korków.

Paweł Buzała: – Barcelona to na 99 procent mój ostatni rywal tej rangi

Do Buzały podchodzi kibic i prosi o wspólne zdjęcie ze swoimi dziećmi.

A jednak, lokalna gwiazda. Spodziewałeś się, że w końcu przyjdą twoje tłuste dni w Gdańsku? Początki nie wskazywały, że kiedykolwiek będzie tak dobrze.
Ano… choć z biegiem czasu było coraz lepiej. Przede wszystkim po awansie do ekstraklasy, kiedy nagle pojawiły się głosy, że jednak potrafię coś tam kopnąć. Dziś ludzie patrzą na mnie inaczej, miałem kilka fajnych meczów w poprzedniej rundzie. A takiego startu rozgrywek jak teraz w ogóle przytrafił mi się pierwszy raz, ale pozostaje mi tylko stale udowadniać, że ten Buzała to jednak naprawdę dobry piłkarz.

Utrzymasz dyspozycję i zaczną się pojawiać głosy, że może wystrzelisz jak Ślusarski przed rokiem i do końca będziesz pretendentem do korony króla strzelców.
Nie byłem nigdy typem kilera i nadal brakuje mi, żeby być kozakiem na poziomie ekstraklasy. Spokojnie. Grunt, że działacze raczej nie są załamani, że z powrotem mnie tu ściągnęli.

Trochę czasu zdążyło minąć. Dużo się zmieniło od twojego pierwszego pobytu w klubie? Oprócz prawdopodobnie wyższej jakości sportowej?
Sporo, bo od razu rzuca się w oczy, że na miejscu w końcu… są młodzi zawodnicy. Wtedy stary był nawet stadion, a koledzy w głównej mierze doświadczeni. Tyle, że gwarantowali jakość, bo Marka Zieńczuka czy Łukasza Surmy przestawiać nie muszę. Zdaje się, że to był nawet jeden z najlepszych zespołów w historii Lechii. Teraz też udowadniamy, że potrafimy, ale dla odmiany wzmocnieni młodzieżą. Nie ma co podchodzić do aktualnej sytuacji z hurraoptymizmem, bo dopiero 7 kolejek za nami. Ale OK – presja powinna zawsze towarzyszyć futbolowi. Nie po to tak dobrze zaczęliśmy sezon, żeby nagle osiąść na laurach. Jestem pewien, że nikogo z nas nie sparaliżuje miejsce w tabeli i będziemy nadal solidni, skuteczni.

Reklama

I realnie widać, że na górną połowę tabeli powinno być was stać. Nawet ty po pięciu latach strzelasz na Łazienkowskiej i pozbawiasz Legię punktów.
Fajnie strzelać na stadionie Legii, była frajda, ale podchodziłem do tego zupełnie bezstresowo. Nikomu niczego nie musiałem udowadniać, robiłem swoje. Choć cięższe warunki od legionistów postawił nam jak dotychczas Górnik, z którym straciliśmy teraz punkty. Znamy jednak oczekiwania prezesa i zamierzamy je odrobić przy najbliższej okazji. Mamy bowiem za cel postawione miejsce w pierwszej piątce. Czyli trzeba dociągnąć w ósemce całą rundę, a potem atakować dalej. Patrząc na naszą super-organizację, na charakter i radość czerpaną z gry – jestem o nas spokojny.

Spore oczekiwania jak na zespół, który grał piach całą poprzednią rundę, a w swojej historii zdobył tylko jeden Puchar Polski.
Kibice są na najwyższym poziomie, więc musimy sami dorosnąć do gry na tym samym levelu. Mamy za sobą suche lata, szczególnie dwa minione, i miejmy nadzieje, że jednak spróbujemy zrealizować cel prezesa. Jeżeli będziemy trzymać tę dyscyplinę i konsekwencję – kto wie.

Ci super kibice, jak ich nazwałeś, jeszcze parę sezonów temu nie dawali ci żyć w trakcie meczów i jechali z tobą jak z furą gnoju.
Wiadomo, nie było lekko, ale ukształtowało mi to charakter. To wzmacnia, naprawdę.

Nie myślałeś, żeby się stąd zwijać?
Jestem strasznie uparty. A skoro ktoś próbuje mi wmówić, że się nie nadaję i robię wszystko źle – zyskuję tylko dodatkową motywację, by wyprowadzić go z błędu. Sporo wygrałem przez ten charakter, bo przecież mogłem się poddać. Tylko, że co ja bym z tego miał?! Kibic w Gdańsku jest specyficzny, serio. Każdemu wydaje się, że przyjdzie sobie tu na luzie pograć, będzie sielanka, fajny stadion i tego typu rzeczy. Nie. Trzeba najpierw przywyknąć do ludzi.

Kłopoty zaczęły się mniej więcej wtedy, kiedy robiliście awans.
Nawet wcześniej, w moim drugim sezonie na zapleczu ekstraklasy. Była jazda, ale nie ma sensu tego rozpamiętywać. Kibice zmusili mnie do cięższej pracy, więc dlaczego miałbym mieć do nich jakikolwiek uraz? Wyszło mi to na dobre.

A pamiętasz kiedy pierwszy raz zaśpiewali ci bez ironii „Paweł Buzała to nasza duma i chwała”?
Mieliśmy takie przełomowe mecze… Choćby z Górnikiem w Pucharze Polski, gdzie strzeliłem dwie bramki, a potem dołożyłem następne 10 w rundzie i ugraliśmy awans. Pamiętam jeszcze naturalnie derby z Arką… Wyjazd, 1:0 dla nas, moja bramka i nagle zaczyna się coś dziać. Nie przeczę – fajnego, pozytywnego, ale jeden słaby występ i ludzie szybko zapominają. Ale przez ciężar gatunkowy tamtych spotkań –będę to wspominał nawet po skończeniu z piłką. Na razie jeszcze popracuję, żeby hasło było aktualne.

Reklama

Od tej pory kibice nie próbowali ci jakoś dopiec.
Tak, bo zostałem ciepło przyjęty nawet wtedy, kiedy wróciłem tu z Bełchatowem. Chociaż wiadomo – wtedy dodatkowo wypromowałem Pawłowskiego, bo miałem te słynne trzy sytuacje.

I zrobiłeś mu kapitalną reklamę, bo chłopak wtedy debiutował.
Zawsze powtarzałem, że to nie były piękne parady Wojtka, tylko ja w niego trafiałem.

Ale sam kompletnie straciłeś zimną krew, bo jeszcze zaczęliście się przepychać.
To on złapał mnie za szyję i pokazał, że nie ma szacunku do rywala. Później nie miałem z nim w zasadzie żadnego kontaktu, bo kiedy grałem przed odejściem, on wchodził dopiero do zespołu. Był trzecim lub czwartym bramkarzem. Choć już widać było, że jest krnąbrny i może się nadawać, bo nie czuje stresu. Tylko przesadzał i niech go lepiej to nie zgubi. Czasem nie trzeba dokonywać cudów, żeby wyjąć trzy piłki, skoro ktoś uderza prosto w ciebie.

Z czego to wynika, że marnujesz najprostsze sytuacje, a potrafisz walić czasem z nieprzygotowanych pozycji, co zdarzało ci się już w Lechu? Czy to w meczach z Polonią lub Amiką.
Mam okazje, ale nie dostaję ich za darmo i nie polegają one na waleniu do pustaka. Słuchaj – ciągle nad tym pracuję, muszę to doskonalić, bo moja skuteczność maleje, kiedy mam za dużo czasu wychodząc sam na sam. Ale w żaden sposób się nie załamuję. Wolę takiego Buzałę, który stworzy sobie trzy sytuacje, a nie czeka tylko na gotowe niż takiego, co będzie stał jak kołek przez trzy mecze. Każdy ma swój punkt widzenia, ale jednak skuteczność nie była rewelacyjna.

Nie powiesz mi, że tyle niepowodzeń nie blokuje człowieka.
Patrz, graliśmy niedawno z Cracovią, miałem dwie dobre piłki, zmarnowałem, ale w końcu przyszła trzecia. Nie mierzyłem jakoś po długim, nie szukałem bramkarza plasówką, ale wpadło… A na moim miejscu zawodnik zaczyna raczej rozmyślać, kalkulować, kiedy wcześniej nie wejdzie mu z dwóch setek. Miałem niby przeczucie, że mogę zaraz zejść, ale dostałem minuty i się odwdzięczyłem.

Lechia też ci się odwdzięczyła za to, że nie miałeś do niej żalu po odejściu, choć potraktowali cię śmiesznie. Wymienili na Poźniaka i jeszcze dopłacili.
Nie chciałem wtedy na siłę odchodzić. Jestem związany z tym klubem i zawsze to powtarzałem. Wyszło jak wyszło, nie chodziło tylko o pieniądze. Nie chcę teraz mówić na ten temat, bo było-minęło, a ja znowu tu jestem. Nie spaliłem za sobą mostów i cieszę się z tego. Nie mam zadry.

Ale to było spore zamieszanie – miałeś tu mieszkanie, dziewczynę.
Teraz już żonę. Cóż, potoczyło się to jak potoczyło. Grunt, że dane mi było wrócić do Lechii, bo może ktoś zauważył, że się zmieniłem jeszcze na plus. Mentalnie i nie tylko.

Aż tyle dałby ci ten Bełchatów? Wspomnień przecież nie możesz mieć najlepszych.
Nie ukrywam, że początki był średni. Osiem miesięcy leczyłem kontuzję – najpierw naderwane więzadła w kolanie, potem szytą łąkotkę. Ledwo się pojawiłem, a nie mogłem grać. A w dodatku musiałem się wtedy przyzwyczaić do pewnych zmian: innego miasta, klimatu, kibicowania. Ujmijmy to tak – skromnego kibicowania, bo mało ludzi interesowało się tam piłką. Tutaj widać presję, bo gdzie nie pójdziesz, ludzie zaczepiają, a tam cisza. Nikt nawet niczego nie powie.

Marnowałeś wtedy chyba najwięcej sytuacji w karierze, więc przy braku kibiców w Bełchatowie było to dość wygodne.
Pokazałem jednak, że nie chcę być wygodny, bo bardzo cieszyłem się na możliwość powrotu do Lechii. Fani to sól piłki, trzeba dla nich grać. Fajnie gra się z tymi wymaganiami, bo idzie się najbardziej rozwinąć jako zawodnik. Przyjemnie nam tutaj – może i daleko na wyjazdy, ale otoczenie wspaniałe.

No i jest gdzie ruszyć wieczorami.
Tak, choć sam jestem typem domatora. Wiadomo – czasem się gdzieś wyskoczyło, ale jak jestem w związku od pięciu lat, czuję się ustatkowany. Nie ciągnęło mnie do klubów.

Widać, bo inaczej w wyludnionym Bełchatowie dostałbyś chyba depresji lub ciągle musiał kursować do Łodzi w poszukiwaniu rozrywek.
Łódź w porównaniu do Trójmiasta to niebo a ziemia. Zresztą, w Poznaniu też mieszkałem sam przez osiem 4,5 roku i jakoś tak mi zostało, że nie miałem potrzeby wiecznej zabawy.

Jest w twoich losach trochę analogii z Michałem Probierzem, którego poznałeś w GKS-ie i który też szybko chciał się stamtąd zwinąć. Dziś znów pracujecie razem.
Tak to się wszystko ułożyło, że zrezygnował po miesiącu, ale to bardzo dobry trener. Wie, kiedy można pożartować, kiedy nie. Jest takim samym człowiekiem jak wtedy, pozytywnym. Jestem zdziwiony słysząc opinie, że w Wiśle popadł w kilka konfliktów z piłkarzami. Naprawdę! Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

Ładnie wam tu daje po dupie, co?
Trochę tak, ale to przyniosło efekt. Nie chcę narzekać, że nie lubię ciężko pracować, bo lubię. Tyle, że w lecie nigdy nie przyszło mi jeszcze tak harować, bo zwykle to w zimie śruba była bardziej dokręcana. A w tym roku? Powroty do domu przeważnie po 22:00, po trzech treningach.

Czujesz się najlepiej przygotowany odkąd kopiesz piłkę?
Nie zastanawiałem się nad tym, mamy dopiero początek sezonu. Kiedy odchodziłem pierwszy raz z Lechii, też czułem się bardzo dobrze.

Mówiło się, że kiedyś nie błyszczałeś w badaniach wydolnościowych.
Ostatnie pół roku grałem na boku pomocy, nie na swojej optymalnej pozycji, więc człowiek siłą rzeczy znosi to trochę inaczej. Grunt, że teraz w okresie przygotowawczym mieliśmy urządzenia, które wskazywały, po ile kilometrów przebiegaliśmy w sparingach, jakie mieliśmy sprinty, starty i tym podobne. A ja akurat miałem czołowe wyniki. OK – kondycja pozostawiała trochę do życzenia, kiedy z Lecha przechodziłem do Lechii, ale to już minęło. Jestem typem szybkościowca, a na boku trzeba wydolnościowca. Do tyłu, do przodu, sam wiesz. Tyle, że czasem jak jest taka konieczność, nie narzekam i gram tam, gdzie chce trener.

Nie irytowało, że nie grasz na nominalnej pozycji i jeśli powinie ci się noga, znów dostanie ci się ostro w mediach?
To wszystko nie było do końca zależne ode mnie. Ja się przede wszystkim cieszyłem, że za drugim razem mogę w ogóle grać za trenera Kaczmarka. Na pomocy miałem kilka przyzwoitych meczów, a teraz w dodatku potrafiłbym się lepiej zachowywać na flance. Oczywiście, cały czas chciałbym grać w ataku i strzelać, ale grunt to w ogóle być na boisku.

Przestań z tą skromnością, jakimś cudem przez ciebie kibice zapominają o Razacku!
Razack… Dobrze się z nim grało przez moje ostatnie pół roku przed Bełchatowem. Mieliśmy fajny zespół, wychodziliśmy trójką napastników, często się zmienialiśmy. Czy to Piotrek Wiśniewski, czy ja, czy Razack. Później jeszcze był Bedi Buval. Każdy z nas mógł zagrać skrzydłowego, zagrać z przodu. Pewnie sam pamiętasz 3:0 z Legią… Traore dzisiaj już nie ma, ale wierzę, że nadal możemy grać tak efektownie bez niego. Na razie jest fajnie.

A śledzisz, co się jeszcze z nim dzieje?
Nie interesowałem się tym specjalnie. Nie wiem, co siedzi w jego głowie. Ja byłem tutaj tylko z nim pół roku i bliżej go nie poznałem. To był spokojny człowiek, ale emanował pewnością siebie. Tyle, że nie gwiazdorzył, nie zadzierał nosa. Miał wtedy kompana w postaci Buvala i to mu wystarczało. Jak odszedłem, jego losy przestały interesować..

Zespół nie reagował negatywnie na świadomość, że odejdzie?
Przychodziłem dopiero w styczniu, więc nie wiedziałem, jak to było, kiedy strzelił 9 bramek i się zwijał. Dawno nikt się tutaj tak nie wypromował, ale nie ma też co przeceniać jego umiejętności. Zespół grał pod Razacka, a on z tych 9 goli miał z 4 albo 5 karnych. Nie powiększał tego dorobku ciągle z gry, ale zgadzam się, że był bardzo dobry jak na nasze warunki. Szkoda, że nie ma więcej takich osobowości.

Dziś wśród stranierich trybuny ekscytuje Matsui.
Bardzo otwarty człowiek. Mój angielski jest słaby, gadałem dziś z nim 45 minut, jest sympatyczny, otwarty. Lubi pożartować, można wyłapać od niego nowe słówka. Mówi po francusku, musi też znać coś z portugalskiego, bo widuję go czasem z Deleu. A piłkarsko? Oj, gra z Matsu to przyjemność, bo on zawsze w pierwszej kolejności próbuje dograć, a dopiero później strzelać. Zaczęło się owocnie, bo dał mi piękną asystę i powinno być jeszcze lepiej. Nie porównam go do Razacka, bo tamten był indywidualistą. A tu mówimy o grajku, który podaje non-stop. Nie ukrywam, że liczę na jak najdłuższą współpracę.

Jak najdłuższą… Odnoszę wrażenie, że na tyle ci tutaj dobrze, że chciałbyś tu grać do końca kariery.
Jeżeli dwie strony będą zadowolone za dwa lata, kiedy wygasa mój kontrakt – nie widzę problemu. Klub się wciąż rozwija, a ja wierzę, że właśnie tutaj osiągnę sukces drużynowy. Mamy czas na trofeum, czy to za rok, dwa, trzy…

Krezusami nie jesteście – kasa na czas, ale pod względem finansowym nie jesteście w ligowym czubie.
Niby tak, ale mamy tutaj bardzo dobre warunki, nie ma żadnych opóźnień. Nie musisz czekać jak w innych zespołach po 4-5 miesięcy i później drżeć, czy odzyskasz kasę.

Nie żal jednak ani trochę, że w Lechu nie zostałeś na dłużej? Trener Michniewicz, jak sam gdzieś przyznał, znalazł cię tam na strychu, dał szansę. Nie wyglądało to tak źle na początku.
Zacznijmy od tego strychu. Mieliśmy obok stadionu budynek, gdzie były szatnie, ale też 50-metrowe mieszkania na drugim piętrze. Można tam było mieszkać, jak się opuszczało internat, ale ja tam żadnego strychu nie widziałem. Nie trzeba mnie było znikąd wyciągać, bo uwagę przykułem w rezerwach. A wcześniej w juniorach, gdzie rypnąłem 25 bramek w rundzie. Potem promocja, drugi zespół i bodajże 12 bramek. Zasłużyłem swoją grą na szansę, bo mieliśmy w dodatku problemy kadrowe.

I Michniewicz w pewnym stopniu odkrył cię dla naszej ligi.
Bardziej wskazałbym Bohumila Panka, który mnie wygarnął ze Sparty Złotów. Graliśmy jakiś mecz z juniorami Lecha i wkrótce – jak się okazało – polecił mnie do Poznania. Wesołe, że dla polskiej ligi odkrył mnie Czech. Może dziś bym grał w III lub IV lidze.

Nie miałeś myśli, że tak skończysz, kiedy łączono Lecha z Amiką?
Chcieli, żebym przedłużył umowę, ale sam wiesz – szanse na grę były minimalnie. Reiss, Zakrzewski, Pitry, Wachowicz. Nie oszukujmy się, trzeba było odejść, ale z ofertami nie było tak źle.

Nie lepiej było myśleć o wypożyczeniu?
Było tak: albo podpisujesz, albo do widzenia. Piłkarze Lechia podczas fuzji z Amiką mieli wybór, kartę na ręku. Nikt cię do niczego nie zmuszał, więc poszedłem do Lechii, gdzie dali mi 3-letni kontrakt. Byliśmy w nowej I lidze i sądziłem, że na tym zyskam. Wiadomo, doświadczenie, siłowa gra. Nie żałuję, bo gdybym został – być może nigdy bym tutaj nie przyjechał. Dziś jestem wdzięczny trenerowi Borkowskiemu.

Ale pierwszy sukces w klubie ugrałeś za Kubickiego, kiedy awansowaliście do ekstraklasy, a jego… zwolniono. Dobrze go wspominasz?
Bardzo dobry trener, nie da się o nim powiedzieć złego słowa. Wiadomo, to była dziwna sytuacja. Bo przeanalizujmy: atmosfera? Rewelacja. Wyniki? Super. Tyle, że nie poznałem trenera w sytuacji, kiedy nie idzie, bo nam… szło ciągle bardzo dobrze! Ale mam wrażenie, że to był bardzo dobry psycholog, z właściwym podejściem. Czułem, że przy nim musi mi wszystko wychodzić. No i motywował dość specyficznie…

To znaczy?
Po zajęciach mieliśmy zawsze karne. A układ był banalny: ktoś nie strzeli, jedzie 400 metrów na gazie. Sam kiedyś znalazłem się w tej grupie, a do startu stanął Kubicki. Powiedział, że jeśli kogokolwiek wyprzedzi, tego czeka ponowny sprincik. i żeby było lepiej – spiął się na tyle, że dopiero na ostatnich metrach został wyprzedzony przez wszystkich.

Dobry wychowawca, dobre wyniki, dobra atmosfera… Nie zachwiało zatem tobą jego zwolnienie?
Potoczyło się to tak, a nie inaczej, nie ma do czego wracać. Trzeba było żyć i żyliśmy, choć to była niespodzianka – 2 albo 3 tygodnie do ligi, a musi przyjść ktoś z innymi metodami. Każdy jednak był na tyle świadomy sytuacji, że znał swoje miejsce w szeregu i nie protestował. Obyło się bez szaleństw.

Szaleństw to w ogóle było w tym twoim życiu. Nawet w Poznaniu w gówniarskich latach nic się nie działo?
Było spokojnie, ale mieliśmy specyficzny akademik. 2,5 roku w Golęcinie i… przesiadywanie w pokoju z chłopakami z Olimpii Poznań, która na co dzień Lecha nie trawi. Ale i tak było sympatycznie, mimo tego całego miszmaszu, czyli braku podziału na konkretne grupy typu: piłkarz, uczeń. W każdym razie – nie siedziałem tam non-stop, w weekendy zawsze jeździłem do domu. Dopiero tam gdzieś czasem wyszedłem po zmierzchu, ale bez przesady. Wolałem przebywać z rodziną, bo nie puszczali mnie na długo w rodzinne strony. Później miałem mieszkanie, gdzie już żyłem sam i przyzwyczaiłem się do spokoju.

Wspominasz w ogóle z sentymentem coś z tego Poznania?
Chyba głównie fakt, że pracowałem z fajnymi trenerami, jak Araszkiewicz czy Łukasik. Ten drugi prowadził mnie w juniorach i koledzy śmiali się, ze to mój ojciec. Często pomagał na różne sposoby, a to zawoził do internatu, a to na dworzec. No wiesz… tata, faktycznie! (śmiech) Trener Araszkiewicz to była z kolei kopalnia żartów, bo uśmiech nie schodził mu z twarzy. Wokół trafili się jeszcze fajni piłkarze: Bosacki, Reiss, Świerczewski…

Nie wierzę, że nie pamiętasz jakichś historii, choćby związanych ze Świrem.
Z nim nigdy nie było nudno, nawet jak chodziliśmy pograć na salę w zimie. Mój pierwszy obóz w Cetniewie… Oj, nie było przebacz. Świrek wjeżdżał wyprostowaną noga na wysokości drabinek, ale nikt nie protestował, dopóki nie działa się krzywda. Fakt, że nikt nie odpuszczał był cenną lekcją, bo przenosiło się to na inne płaszczyzny. A to siatko-noga, a to dziadek i wieczna spinka, zakłady o obiady, ale to ostatnie to była jeszcze inna kategoria.

Opowiadaj.
Świrek wymyślał różne rzeczy i raz wypalił, że chce się ścigać z Łukaszem Madejem. Stanął na piątym metrze, a Madej na końcowej linii i ruszyli. Kto wygrał? Piotrek! Krzycząc co chwila: „Patrzcie, jak tu dziadek biega”. A on śmigał na samych lajkrach… Później zagiął go dopiero Marcin Wachowicz. Dlatego Świrek szybko wymodził, że trzeba zmienić dyscyplinę. A to strzelanie w poprzeczkę, a to slalomy. Działo się.

Tym bardziej, kiedy Świr ze swoim temperamentem dostawał po nosie.
No właśnie! Wprost w niesamowity sposób wyrażał frustrację. Kiedy był wściekły… mówił półszeptem. Cichutki głosik, który i tak brzmiał jak krzyk. Każdy wiedział o co chodzi, bo… wystarczyło jedno spojrzenie i wyskakiwałeś na baczność. Ale najdziwniejsze, że on ciągle mówił tak spokojnie, jak ja teraz. Czyli jak sam widzisz – zawsze dużo się uczyłem od innych zawodników, nawet o wiele później w Bełchatowie.

A konkretniej?
Marcin Ł»ewłakow był bardzo komunikatywny i lubił dawać rady. Tłumaczył mi, jak grać tyłem do bramki, chętnie wszystko pokazywał. Nigdy się nie obrażał, choć rywalizowaliśmy o miejsce na tej samej pozycji. A on mnie brał i mówił, jak się zastawiać, kiedy jestem od niego mniejszy. Jak czasem się spotykamy, to wspominamy stare dzieje.

Ale i tak Bełchatów to musiały być jedne wielkie nudy.
Wiesz – nie grałem w latach 90-tych, gdzie działy się największe jaja i nie mam jak sypać anegdotami. A w „moim” GKS-ie wszyscy byliśmy jak jedna wielka rodzina, w kupie siła. Trzeba się było motywować wzajemnie, bo nie było dla kogo grać. Publika na 2 tysiące ludzi to jednak nie było to. Możesz uważać, że jestem jakiś nudny, ale znów wracamy do punktu wyjścia – nie poopowiadam, bo siedziałem w domu.

Ale na zgrupowaniach w Lechii w jednym pokoju z Tomaszem Dawidowskim. Nie wierzę, że się wtedy nie działo.
Tomka przeważnie nie było w pokoju. (śmiech) Wyłaził gdzieś, przeważnie grać w karty. Rytuał meczów wyjazdowych… Ja w tym czasie w pokoju, a on łupie w karciochy. Przychodził i mówił: – „Buzi, ja nawet nie wiem, kiedy ten czas leci, bo my tylko trach, trach, trach”. Nie ma się co dziwić, że z nim nie grałem, bo bym tylko dużo kasy stracił.

I zamiast strat były zyski, bo ponoć był jedną z tych osób, które pomogły ci w gorszym okresie.
Tak, motywował, choć podobnie jak Ł»ewłak – był moim rywalem. Potrafił zagadać: – „Jesteś w gazie i raczej ty będziesz grał”. I tyle, żadnych kłopotów, problemów czy innych pretensji. Mam do niego duży szacunek, bo przeszedł tyle operacji i dalej chciał grać. Duży wyczyn, zwłaszcza, że miał naprawdę dobry okres, kiedy przychodził na koniec do Lechii. Wiesz co w tym najdziwniejsze? To, że walczył dalej mimo bólu. Powtarzał, że nie ma dnia, kiedy podczas zajęć gdzieś by nie kuło czy coś w tym stylu. Fenomenalne, że do ostatniego dnia walczył, uwielbiał walkę jeden na jeden.

Inna ciekawa postać to Grzesiek Król, równie krnąbrny albo jeszcze bardziej. Też się zetknęliście.
Wesoły człowiek. Kiedy przychodziłem, Grzesiek grał tylko siedem miesięcy w Lechii. Widać było po nim, ze ma pojęcie… Miał to, czego ja nie miałem – wsadzał do siatki piłki, które mi nie wchodziły. Ale wkrótce przeniesiono go do rezerw, choć wcześniej zaznaczano, że ponoć się uspokoił. Mam nadzieję, że wszystko u niego OK, choć kontakt mam z innym partnerem z ataku – Piotrkiem Cetnarowiczem. Dzwonił nawet niedawno z Anglii i sobie poprzypominaliśmy kilka historii. A to jak raz złamał nos koledze na treningu, a tu Gamlę odesłał ze wstrząśnieniem mózgu. Nie dało się go przestawić na murawie.

Wygodniej ci było w takim systemie niż teraz, kiedy pełnisz funkcję jedynego wysuniętego napastnika?
To 4-4-2 z Centarem było super, bo wszystkie górne piłki naturalnie jego. A ja coś tam penetrowałem z boku, dużo zyskując na jego postawie. Skupiał na sobie stoperów, zostawiał mi sporo miejsca. Potem graliśmy jednym nominalnym snajperem, bo przyszła ekstraklasa, ale radzę sobie. Przyszedł Matsu, który jest cofnięty i sprawia to wszystko wrażenie, że wyglądamy bardziej na 4-4-2 niż 4-5-1. Przynajmniej momentami tak to wygląda za trenera Probierza.

O Probierzu wypowiadasz się w samych superlatywach, a pracowałeś z osobą, która także budzi skrajne emocje. Z Tomaszem Kafarskim, którego ponoć jednak… lubiliście.
Nie było mnie w klubie, kiedy go zwalniali, ale wcześniej mieliśmy dobre relacje. Trzy albo cztery lata był asystentem, więc każdy znał go bardzo dobrze. On tym samym szatnię też ogarniał od podszewki i zyskał kredyt zaufania. Należę jednak do typów bezkonfliktowych, więc dobrze pracowało mi się także z trenerem Kaczmarkiem, który ponownie widział mnie w Lechii. A nie, raz palnąłem głupotę w kontekście Michniewicza…

W mediach?
W dość skromnych mediach, tak to nazwijmy. Dałem do gazety ze Złotowa wypowiedź, gdzie palnąłem coś w stylu: – „A ja to trenera Michniewicza wcale tak nie lubię”. Potem przychodzę do klubu, a on: – „Uuuu, ooo, Buzi, to ty mnie nie lubisz, a ja tu wszystko o tobie czytam?!”. Wziął to wszystko bardziej na żarty, ale ja wiedziałem, żeby uważać. To był mój pierwszy wywiad… Nasze stosunki były jednak poprawne, choć minęło już parę lat, odkąd ze sobą pracowaliśmy. Wiosną dokonywał niesamowitych rzeczy. Podbeskidzie grało fajnie, ale życzę im jeszcze lepiej.

To było niemożliwe na starcie sezonu z Rybanskim między słupkami. Ł»ałujesz, że trafiliście na niego na inaugurację i nie mieliście pojęcia, że nie umie bronić? Może byłoby więcej prób z dystansu.
E tam – przynajmniej się Matsu wypromował. (śmiech) Wiadomo, bramkarz puszcza bramki, ale dwie między nogami… Ktoś u was na Weszło napisał, że lepiej byłoby go dać w atak niż do bramki, bo kiedy chciał wybić piłkę, trafił w słupek. Przeważnie w Polsce mamy dobrych bramkarzy, ale… No dobra, nie drążmy. Nie widziałem gościa wcześniej, nie wiedziałem skąd się wziął, kim jest.

Podobnie jak do niedawna wielu obserwatorów nie znało młodych, którzy zaczęli pukać do pierwszego zespołu.
I to jest właśnie to, czego nam brakowało za pierwszym razem, kiedy byłem na miejscu – młodzież. Dawidowicz, Zyska, Frankowski, duże talenty. Wszyscy mają przyszłości i będzie z nich pożytek, bo wreszcie ktoś w Gdańsku debiutuje w tak młodym wieku. I potrafi grać bez kompleksów na tle Barcelony.

O, Barcelona. Ty nawet chciałeś z nimi grać z kontuzją.
Bardziej chodziło o to, że nie trenowałem przez dwa tygodnie i wiadomo było, że zagram 30 minut i do boksu. To wszystko było zaplanowane, ale cieszyłem się, że mogłem w tym uczestniczyć. Duża nobilitacja dla każdego zawodnika. Zresztą, na 99 procent to był mój ostatni mecz z rywalem tej rangi… Postawmy sprawę jasno: w ogóle rzadko kiedy wychodzi się na jedną murawę z takimi piłkarzami.

Wszyscy graliście jak o mistrzostwo świata.
Ale przynajmniej nie było zgrupowania przedmeczowego i każdy ruszył na Barcę prosto z domu. Może to dało pewien luz, bo nie jechaliśmy z hotelu, nie musieliśmy o tym myśleć non-stop. Trener Probierz też zrzucił z nas presję, bo powtarzał: – To też ludzie, mają takie same ręce, takie same nogi. I w dodatku to tylko sparing!

Nie było tego widać po jego zachowaniu, kiedy miotał się przy linii, biegał do sędziego technicznego…
To jego nawyki, żywioł, więc nie przesadzajmy. Nie szukajmy dziury w całym. Tak jest zawsze. Musieliśmy agresją przeciwstawić się Barceloną, więc trener też był w bojowym nastroju. Każdy szkoleniowiec z naszej ligi gestykulowałby w starciu z takim rywalu, niezależnie od rangi, rozgrywek… Jestem tego pewien.

A po meczu były gratulacje czy pretensje? Ponoć to drugie.
Powiedział, że jak mamy takie sytuacje, to musimy strzelać: – „Ja wiem, że to Barcelona, ale jak mamy sytuacje, trzeba je wykończyć”. Bo trzeba sobie powiedzieć – były dwie szanse, żeby wyjść na 3:2.

Są pamiątki z meczu?
Był taki układ, ze mieliśmy podejść pod szatnię na wymianę strojami… ale oni zaczęli wychodzić i śmigali koło nas. Niczego nie mieli w rękach, nic w szatni nie zostało. Była tylko opcja fotki z Marcinem Gortatem, bo wpadł do nich do szatni i miał najwięcej ochoty do pozowania. No i jeszcze Adriano zatrzymaliśmy. Najwięcej z nas ugrał zatem Piotrek Grzelczak, bo jego akurat złapał piłkarz, któremu założył siatkę i sam zaproponował wymianę. On i Deleu opuszczali stadion jako najwięksi farciarze, bo ten drugi z koszulką Messiego wynegocjowaną na murawie przy stałym fragmencie gry… Najważniejsze jednak, że kiedyś będę mógł powtórzyć to, co oni: zremisowałem z wielką Barceloną!

Rozmawiał FILIP KAPICA

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...